Ranger Servival Club Dolacz do nas Relacje z zajec Plan szkolenia Poczta polowa Podreczniki Forum GRH

W piękne, niedzielne popołudnie rozpoczynamy kurs zimowy "Śnieżny wilk". Stoimy w czterech na parkingu w Jakuszycach i pakujemy sprzęt niezbędny na kolejnych kilka dni. Z lekkim niepokoję patrzę na Piotra, który przewiesza sobie przez szyję ogromny wór transportowy i zastanawiam się, w jaki sposób zamierza z tym pakunkiem jeździć na nartach... Wreszcie jesteśmy gotowi do wymarszu. Żegnam się z żoną, która przywiozła nas na miejsce, chwytam narty i wychodzę na śnieg. Od tej pory śnieg będzie nam już towarzyszył bez przerwy aż do końca zajęć.

Przypinamy narty - ja używam swoich nart śladowych, reszta chłopaków klubowych skiturów. Na początek czeka nas czterokilometrowa droga do Orla, gdzie zajęcia rozpoczną się na dobre. Śnieg jest fantastyczny, narty mam świeżo posmarowane i jadę prawie bez wysiłku, dzięki czemu do Orla dojeżdżam prawie z półgodziną przewagą nad resztą grupy. Okazuje się, że Piotr i Hopkins zbudowali ze swoich nart tobogany, na których przyciągnęli ładunki. Witam się ze Staszkiem, gospodarzem Orla, po czym przygotowujemy się do wymarszu. Piotr wyciąga z wora karabiny, montuje oporządzenie a niepotrzebne rzeczy pozostawia w schronisku jako depozyt. Przebieramy się w białe maskowanie, bierzemy broń, plecaki i startujemy.

Zapada zmierzch, na niebie słońce zachodzi w przepięknych fioletowych łunach. Gdy wychodzimy trawersem na stoki Krogulca jest już zupełnie ciemno, nad nami wisi rozgwieżdżone niebo. Chwyta mocniejszy mróz, termometr pokazuje mniej niż -10 stopni. Przechodzimy przez rozdroże pod Cichą Równią i trawersujemy stoki Złotych Jam. Poruszamy się drogą, jednak tak naprawdę - gdy w pewnym momencie znika ślad narciarski - niczym nie różni się ona od lasu dookoła. Gdy docieramy do mostku nad Kobyłką jest już po 22, Piotr i Hopkins są mocno zmęczeni. Plan przewidywał wyjście wyżej w masyw Wysokiego Grzbietu i budowę jamy śnieżnej, jednakże decydujemy się spędzić tę noc w całkowicie zasypanym śniegiem schronie turystycznym. Zasłaniamy wykopane małe wejście przy pomocy poncho, żeby ukryć odblask światła z wewnątrz. Przy lightsticku gotujemy wodę i jemy kolację, a później kładziemy się do śpiworów. Jest tu wyjątkowo niewygodnie, ciasno, śpię wciśnięty pod ławkę z drewnianego bala.

Budzimy się wcześnie, aby uniknąć kontaktu z osobami postronnymi. Wychodzimy z drogi w górę, stromo trawersując zbocze Sinych Skałek i wykonując manewr nazywany "fishhook". Idę pierwszy i szukam dogodnego miejsca do założenia bazy. Śnieg jest kopny, zapadam się po kolana pomimo nart. Staram się nie oddalać za bardzo od strumienia i wyszukać miejsce osłonięte świerkami. Jednocześnie próbuję określić na oko grubość pokrywy śnieżnej. Wreszcie wybieramy miejsce, w pobliżu kilku sporych drzew - jest położone po ich północnej stronie, czyli przez cały dzień pozostanie w cieniu, maskującym wejście do jamy. Przez cały wczorajszy dzień prawie nic nie wypiłem, rano również poprzestałem na kilku łykach i teraz kręci mi się w głowie a przed oczami latają mroczki. Brązowy kolor moczu nie pozostawia wątpliwości - grozi odwodnienie, trzeba koniecznie czegoś się napić. Pijemy cały zapas wody i zabieramy się do budowy. Najpierw trzeba dokopać się w głąb do poziomu gruntu. Kopię z Piotrem, początkowo idzie łatwo, ale im bardziej zagłębiamy się, tym trudniej jest wyrzucać śnieg na coraz wyższy kopiec na dachu planowanego schronienia. Wreszcie pod saperką pojawia się żółtawa trawa - mamy grunt, nad nami ponad dwa metry śniegu. Teraz zaczynam drążyć jamę. Dzielimy się pracą - jeden kopie jamę, drugi wyjmuje śnieg i wyrzuca go na zewnątrz, trzeci rozsypuje go po dachu schronienia. W pewnym momencie Piotr wpada na pomysł racjonalizatorski - cały urobek ładujemy do amerykańskiego worka na zwłoki, który następnie wyciągamy na zewnątrz i rozsypujemy. Teraz praca idzie sprawniej - jedna osoba drąży jamę, druga ładuje do worka, trzecia wyciąga go i wysypuje śnieg. W tym czasie czwarty odpoczywa i ubezpiecza całość. Budowa jamy zajmuje nam wiele godzin, ale mamy całkiem spore schronienie - można w nim nawet usiąść. Wycinamy jeszcze schodki do wejścia, schowek na narty, rozciągamy białą siatkę maskującą, która kryje cały rów z wejściem. W tym czasie Mikołaj przeciera ścieżkę do strumienia i przynosi wodę, a Piotr rozwiesza mokre rzeczy, mając nadzieję wysuszyć je w powoli zachodzącym słońcu.


Zdjęcia ilustrują budowę jamy śnieżnej - po dokopaniu się do poziomu gruntu (ok. 220 cm poniżej) jeden człowiek drążył jamę, drugi ładował śnieg do worka na zwłoki US Army, trzeci wyciągał worek i wysypywał śnieg na wierzch jamy, czwarty odpoczywał i jednocześnie czuwał nad bezpieczeństwem grupy podczas pracy w ubezpieczeniu; po pewnym czasie następowała rotacja na stanowiskach.


Do zmierzchu pozostało jeszcze kilka godzin, decydujemy się wykonać mały patrol rozpoznawczy po okolicy. Jedna dwójka będzie patrolowała, a druga pozostanie w bazie. Wychodzę razem z Piotrem, po uciążliwym przedzieraniu się przez całkiem gęsty las wychodzimy na wypłaszczenie Wysokiego Grzbietu - objawia nam się przepiękna panorama, czerwona od zachodzącego słońca. Wyprowadzamy ślad w kierunku linii grzbietowej i określamy mniej więcej swoją pozycję względem dozorów. Niestety, nie chce nam się dokładnie określać miejsca metodą wcięć, co zemści się na nas jutro... Po północnej stronie masywu piętrzą się chmury, które powoli przelewają się na naszą stronę. Wracamy do bazy i wysyłamy na następny patrol Mikołaja i Hopkinsa. Wracają po godzinie, gdy kończymy jeść kolację. Meldują, że na grzbiecie widoczność spada do kilku metrów, a chmur jest coraz więcej. Rzeczywiście, w szybko zapadającym zmierzchu nie widać już gwiazd. Wchodzimy po kolei do jamy i układamy się wygodnie. Jest ciepło, wbity w ścianę termometr pokazuje +5 stopni. Wkładam do śpiwora wodoszczelne pudełko z telefonem i dokumentami, skarpetki, czapkę i latarkę. Zasypiam w miarę wygodnie i bardzo szybko. Po chwili budzi mnie ból palców stóp - poprzedniego dnia niepotrzebnie włożyłem dwie pary skarpet i odgniotłem sobie paznokcie. Przez cały dzień mocno wyziębione stopy były jak znieczulone, teraz ból pulsuje i narasta. Zasypiam jakoś i po kilku godzinach budzę się ponownie - wszędzie dookoła kapie woda! Głośne kap-kap budzi chyba wszystkich, naciągam i uszczelniam jak mogę goretexowy pokrowiec na śpiwór. Na szczęście poza tym jest całkiem wygodnie, na śniegu leży się miękko a "łóżko" jest na tyle szerokie, że można wygodnie się wyciągnąć.

Widok na górę Złote Jamy w pięknym zachodzie słońca


Ranek wita nas gęstą, szarą mgłą. Nie widać nawet czubka świerka, pod którym mamy naszą jamę. Przed śniadaniem trzeba nabrać wody ze strumienia - idę razem z Piotrem. Żeby w ogóle dostać się w pobliże strumienia, musimy przypiąć narty. W pewnym momencie musimy je jednak odpiąć i momentalnie zapadamy się po pas w śnieg. Wreszcie wychodzimy na śnieżny mostek nad strumieniem, gdzie w jednym miejscu - około 2 metrów poniżej - widać ciemną wodę. Piotr nabiera wody menażką zawieszoną na lince i napełnia kilka plastikowych butelek PET oraz kilka manierek. Jak zwykle plastikowe PETy sprawdzają się w zimie o wiele lepiej niż standardowe natowskie manierki - gdy woda w nich zamarza, można pokruszyć lód gniotąc miękkie ścianki albo nawet podgrzewać je bezpośrednio nad palnikiem nie martwiąc się o ewentualne deformacje plastiku. Jemy śniadanie i przygotowujemy się do wymarszu na rozpoznanie kopalni kwarcu. Bierzemy tylko broń i oporządzenia, plecaki zakopujemy w śniegu w niedalekiej kępie świerków. Na zryty śnieg nad plecakami oddajemy mocz, żeby nikomu nie przyszło do głowy kopać w tym miejscu.

Piotr podczas nabierania wody ze strumienia Kobyłka


Nasz ślad z poprzedniego dnia wyprowadza nas wygodnie na główny grzbiet. Niestety, w pewnym momencie kończy się a dalej widać tylko mgłę. Brak jest absolutnie jakichkolwiek punktów odniesienia - teren jest płaski i pokryty równym śniegiem, jedynie gdzieniegdzie widać oblepione śniegiem i szadzią, przygięte do ziemi choinki - a raczej czubki choinek. Mgła ogranicza widoczność do 3-5 metrów. Musimy iść na azymut - i tutaj mści się na nas zaniedbanie z wczorajszego dnia. Nie za bardzo jest jak wyznaczyć azymut, skoro nie znamy dokładnego punktu wyjścia. Określamy mniej więcej kierunek i ruszamy przed siebie. Idziemy dokładnie poziomo, zachowując kierunek. Prowadzę, wybierając najdogodniejszą drogę i co pewien czas pytając Piotra o kierunek marszu. Dodatkowo Mikołaj sprawdza wskazania jednego kompasu drugim. W pewnym momencie idąc poziomo zaczynamy zmieniać azymut - do tej pory szliśmy na północ przez północny zachód a teraz skręcamy powoli na zachód przez południowy zachód. Oznacza to, że obchodzimy poziomicą jakąś górę - z mapy wynika, że najprawdopodobniej Wysoką Kopę. Odbijamy mocno na północ, schodząc stromo w dół. Pojawiają się wyższe świerki a po chwili - głębokie wcięcie, które najpewniej jest jakimś strumieniem. Mapa wskazuje, że jest to Ciekoń, czyli jesteśmy na dobrej drodze. Przekraczamy trawersem wcięcie i idziemy dalej. Prowadzę grupę po czymś, co wydaje mi się drogą i nareszcie po dłuższym marszu po lewej stronie pojawia się prawie zasypana tablica ostrzegawcza "Uwaga - strefa rozrzutu kamienia". Uśmiechamy się z ulgą - dotarliśmy bardzo blisko kamieniołomu i na pewno jesteśmy na dobrej drodze. Wychodzimy znowu ostro w górę na stoki Zwaliska. znowu nie widać prawie nic. W pewnej chwili wychodzę na teren jakby przekształcony przez człowieka - jakieś wyrównania, hałdy. Niemal przejeżdżam nad zasypaną śniegiem stalową liną, spod śniegu wystaje górna część tabliczki "UWAGA - granica wyrobiska". Przed sobą widzę tylko biel. Gdzieś tam powinno być głębokie wyrobisko, maszyny, młyny do kamienia. Niestety, nie widać niczego. Poruszamy się ostrożnie wzdłuż ogrodzenia z liny, ale pomimo przejścia kilkuset metrów sytuacja nie zmienia się - dalej niczego nie widać. Dochodzimy do linii bardzo stromego stoku i nie decydujemy się na zjazd - nie wiemy, czy nagle nie zakończy się podcięciem pionowej ściany. Trzeba się wycofać. Odchodzimy po swoich śladach, ledwo widocznych w zmrożonym śniegu i szybko zawiewanych przez wiatr.

Na granicach kamieniołomu Stanisław


Po wejściu w dolinę Ciekonia decydujemy się na krótki odpoczynek w kępie świerków. Dalszy marsz idzie nam już szybko i sprawnie, ślady prowadzą pewnie przez dalej tak samo zamglony Wysoki Grzbiet. Do bazy podchodzimy ostrożnie, sprawdzając, czy nikogo w niej nie było. Piotr proponuje rozpalenie ogniska. Zgadzam się na to, mgła skutecznie stłumi dym i blask, a trochę ciepła jest potrzebne do podsuszenia zamoczonych nocą śpiworów. Aby rozpalić ogień na dwumetrowej warstwie śniegu trzeba najpierw zbudować izolację. Dzielimy się pracą. Hopkins kopie niszę głęboką na około pół metra, ja szukam po lesie połamanych przez ciężar śniegu świerków i zbieram zielone jeszcze gałęzie, Piotr z Mikołajem wyruszają na grzbiet po grube i suche pnie drzew uschłych podczas klęski ekologicznej w latach siedemdziesiątych i stojących jeszcze do dzisiaj. Wkrótce na "tratwie" ze świeżych pni i gałęzi płonie całkiem miłe ognisko, nad którym na sznurach suszą się różne części odzieży i wyposażenia. Niestety, już po godzinie "tratwa" zapada się na tyle głęboko w wytopiony śnieg, że nie mamy z ognia żadnego pożytku. Pora kłaść się spać - wchodzimy ponownie do jamy. Czuje, że stopy powoli odmarzają i znowu pojawia się przenikliwy ból palców. Co gorsza czuję narastające parcie na pęcherz i około północy muszę wyleźć ze śpiwora i boso wyskoczyć za potrzebą. Ten sam problem mają zresztą wszyscy, opici do oporu przy ognisku ciepłą herbatą. Dodatkowo z sufitu naszego domu dosłownie leje się woda i nic nie pomaga nawet wydrążenie przez Mikołaja dodatkowych otworów wentylacyjnych w stropie.

Ranek jest nieprzyjemny. Widoczność nadal zerowa, wiatr jeszcze silniejszy niż wczoraj. Śpiwory mamy mokre, szczególnie Hopkins, który obudził się w kałuży wody. Na suszenie nie ma co liczyć, wilgotność powietrza ma pewnie blisko 100%.

Ognisko rozpalone na "tratwie" ze świeżych gałęzi i pni świerkowych - "tratwa" oddziela żar i ogień od topiącego śniegu, a dzięki stałemu moczeniu przez roztapiający śnieg sama nie pali się tak szybko; ognisko dzięki temu "pływa" i łagodnie, powoli zapada się w śnieg. Jest to prawdopodobnie jedyny sposób na rozpalenie ognia w miejscu, gdzie grubość pokrywy śnieżnej nie pozwala na swobodne dokopanie się do gruntu.


Pakujemy się i wyruszamy z całym bagażem. Wychodzimy znowu na Wysoki Grzbiet, lecz dzisiaj kierujemy się na północny wschód. Docieramy do krawędzi Jagnięcego Jaru i na moment, dosłownie na kilkanaście sekund mgła odnosi się, odsłaniając wspaniały widok na głęboki wąwóz, na którego ścianach wiszą potężne nawisy śniegu. Po chwili widok znika i znowu tak jak poprzednio widać jedynie kilka najbliższych metrów. Obchodzimy Jagnięcy Jar i wspinamy się na niewielkie wzniesienie. Powinny być to Sine Skałki, lecz nie możemy w żaden sposób tego sprawdzić. Zaczynamy schodzić w dół, jest bardzo stromo, muszę ustawiać moje biegówki bokiem do stoku i dlatego zostaję mocno w tyle. Niestety, schodzimy prosto na północ ku wschodowi, a powinniśmy utrzymywać azymut zachód przez południowy zachód. Oznacza to, że we mgle zamiast na Sine Skałki weszliśmy na Przednią Kopę. Błąd o tyle usprawiedliwiony, że oba szczyty oddalone są od siebie maksymalnie o 150 metrów, a różnica w wysokości nie przekracza kilku metrów... Trzeba trawersować - wchodzimy w las i śnieg zaczyna być miękki i kopny. Hopkins przewraca się w pewnym momencie i wygrzebanie z zaspy zajmuje mu kilkanaście minut. Wreszcie wychodzimy na drogę, równie zasypaną jak otaczający ją las. Nie jestem w stanie torować, proszę Piotra, aby przecierał ślad cięższymi i szerszymi nartami turowymi. Te kilka kilometrów zasypaną drogą okazują się chyba najcięższe w czasie całego obozu - wszyscy mają dosyć, a Piotr jest naprawdę wyczerpany. Odpoczywamy osłonięci przed wiatrem w niecce pod sporym świerkiem, pijemy "drinki z lodem" - na wpół zamarzniętą owocową herbatkę z manierek, której lód chrzęści w zębach i zjadamy jakieś słodycze. Dalszy marsz jest prostszy o tyle, że idziemy znowu po zamarzniętym, twardym jak beton, przewianym śniegu. Przed sobą mam ledwo widoczny ślad - jakiś narciarz szedł tędy kilka dni temu. Trzeba nadal iść na azymut, a raczej na kierunek - wybierając najdogodniejszą drogę po jak najmniejszych przewyższeniach, łączących szczyty tego fragmentu grzbietu. Przechodzimy kolejne kulminacje kolejnych szczytów. Stoki nie są strome, jednak monotonia marszu przy zerowej widoczności bardzo nuży. Wreszcie wychodzimy długim podejściem na szczyt Podmokłej, a później schodzimy z niej równie długim zejściem. Zgodnie z mapą powinniśmy być na miejscu, na polanie Drwali. Nie widać niczego, a droga ponownie stromo wznosi się w górę! Mamy załamanie nastroju, jesteśmy przekonani, że pomyliliśmy się i czeka nas jeszcze wejście na Podmokłą. Decydujemy się odpocząć chwilę w kępie świerków.

"Drinki z lodem" zamarzły całkowicie, Mikołaj daje trochę herbaty z termosu i częstuje nas orzeszkami ziemnymi. Odpoczynek jest krótki, bo natychmiast robi się bardzo zimno. Ruszam palcami stóp, które powoli przestaję czuć, a potem zarzucam na ramiona plecak i zaczynam marsz pod górę. Przechodzę nie więcej niż pięć metrów i zdumiony staję na polanie Drwali. Okazuje się, że to wzniesienie to był wał przy drodze ze Świeradowa na Drwale. Zgodnie z naszym zadaniem na Drwalach powinny być jakieś zabudowania, które mamy rozpoznać. Mgła jest tak gęsta, że rozpoznanie polega niemal na dotknięciu obiektu. Dwa duże budynki i jeden mały są opuszczone i dokładnie pozamykane. Oczywiście nie możemy w nich nocować. Prowadzę grupę dalej w kierunku małego schronu przy drodze na Smerek. Schron jest luksusowy - drewniane ławy i stoły, małe drzwi i okienka, w środku sucho. Dodatkowo do i od schronu prowadzi wiele śladów, czyli nikt nie zdziwi się naszymi śladami. O tej porze i o takiej pogodzie nie powinien już tu dotrzeć żaden turysta czy strażnik SG. Zatykamy otwory pałatkami i narzutkami i siadamy do kolacji. Niestety, w pobliżu nie ma wody i musimy powoli topić śnieg, mieszając go z resztkami z manierek. Składam dwie ławy w łóżko, Piotr wiesza sobie worek na zwłoki pod powałą i kładzie się wygodnie na hamaku. Jest całkiem ciepło, ktoś głośno marzy o kozie albo innym piecyku. Gimnastykuję się w śpiworze próbując dotknąć lodowatymi stopami do jakieś cieplejszej części ciała i w ten sposób jakoś je rozgrzać. Wreszcie robią się ciepłe i natychmiast zaczynają mnie bardzo boleć palce. Zasypiam czując pulsujący ból i jednocześnie nasłuchując odgłosów z zewnątrz. Budzę się w środku nocy, nie bardzo pewny, czy słyszałem coś, czy tylko mi się przyśniło. Piotr też coś słyszał, omawiamy ten problem szeptem, wydaje nam się, że niedaleką drogą do Chatki Górzystów jechał skuter. Przez resztę nocy śpię czujnie i budzę się jeszcze kilka razy, ale mimo to porządnie regeneruję siły. Niestety, Hopkins nie miał tej przyjemności, ponieważ jego śpiwór zamarzł i zamienił się w lodową deskę i dlatego musiał przespać noc bez śpiwora.

Wstajemy bardzo wcześnie, jeszcze przed szóstą. Jemy śniadanie - z radością znajduję w esce sałatkę rybną - i zbieramy się do wymarszu. Wita nas błękitne niebo i ostra widoczność po horyzont. Rezygnujemy z planowanego wcześniej podejścia na sam szczyt Stogu Izerskiego, ta góra jest mocno uczęszczana i byłoby nas widać z daleka. Korzystając z pogody przeprowadzimy rozpoznanie ze stoków pobliskiego wypiętrzenia, oznaczonego jedynie numerem. Wychodzimy szybko, stok jest niezalesiony i chroni nas jedynie porządne maskowanie. Zatrzymujemy się i prowadzimy obserwację celu, lornetka pozwala uchwycić najdrobniejsze szczegóły. Wrócimy wczorajszą trasą, ten fragment grzbietu nie jest uczęszczany, a poza tym dominuje w tej okolicy, dzięki czemu nikt nie będzie widział nas z góry. Początkowo wszystko idzie gładko, jedynie z coraz większym zdziwieniem obserwuję tropy jakiegoś małego zwierzaka. Zwierzak szedł za nami wczoraj w nocy jak po sznurku, dokładnie w śladzie nart. W pewnym momencie natykam się na miejsce, w którym jego trop przeciął się z naszym śladem - zwierzę przeszło prostopadle, po czym zawróciło pętlą i od tego czasu szło za nami chyba do samych Drwali. Zbliżamy się do bardziej u uczęszczanego miejsca i nagle widzę daleko przed sobą ruch. Odbijamy w bok i zalegamy wśród choinek, a Piotr wychodzi na obserwację. Przez dominujące nad okolicą skrzyżowanie przechodzi co najmniej kilka grup narciarzy, zatrzymują się tam i podziwiają widoki... Kilka razy mamy już ruszać i znowu musimy zalegać w choinkach. Jest bardzo zimno, Hopkins trzęsie się w niekontrolowany sposób, zdradza już oznaki apatii - daje o sobie znać wyczerpanie i wychłodzenie z nocy. W końcu - a mijają dobre dwie godziny - decydujemy się na szybki skok. Narzucam mordercze tempo, latają mi mroczki przed oczami ale udaje się przebrnąć najtrudniejszy fragment i dotrzeć do skrzyżowania. Już mamy wejść do lasu kiedy nagle wyłania się dwoje turystów. Patrzą na nas jak na zjawy i komentują: "...alpenjäger.." Mówię do nich "guten tag" i szybko skręcam w las. Odpoczywamy przez chwilę a dalej idziemy już na przełaj powyżej drogi.

Alpenjaeger...


Niestety, Jagnięcy Jar możliwy jest do przejścia tylko po moście. Przed mostem zalegamy i obserwujemy kilkunastu narciarzy, którzy również przechodzą ten most. Gdy znikają, biegniemy ile sił i po drugiej stronie znowu wbijamy się w las powyżej. Docieram do naszej bazy jako pierwszy, przez dłuższą chwilę obserwuję teren i w końcu podchodzę. I tutaj czeka mnie konsternacja - w bazie są nie nasze ślady. Nie są świeże, mają może jeden dzień. Rozpoznaję ślady małego rozmiaru butów nart biegowych oraz standardowych polskich butów wojskowych. Szczególnie to drugie jest nieciekawe - możecie, że był to leśnik lub strażnik SG. Baza jest już spalona, trzeba znaleźć inne miejsce na nocleg. Po krótkiej naradzie decydujemy się na pobliski szałas - ten, w którym spaliśmy pierwszą noc. Trzeba tylko przeczekać do zmierzchu, aby nikt nas nie zauważył. Następnego dnia wstajemy znowu bardzo wcześnie. Pogoda nadal jest przepiękna, lecz zaczyna wiać bardzo silny, przenikliwy wiatr. Schodzimy w dół trawersem wzdłuż potoku Kobyłki, i dalej na skraj Hali Izerskiej, kryjąc się przed wiatrem i obserwacją w gęstym lesie. Hala wita nas naprawdę silnym wiatrem, czuję jak policzki pieką a potem znieczulają się od zimna. Mamy przed sobą nieciekawy kawałek otwartej przestrzeni, który przechodzimy w bardzo luźnym szyku o wyjątkowo dużych odstępach. Z ulgą wchodzę znowu do lasu - szczególnie, że ruch turystów na trasie z Orla do Chatki Górzystów powoli się zagęszcza. Wychodzimy w kopnym śniegu na Koźle Skały, droga skrajnie wyczerpuje wszystkich, również mnie, ale chcę skończyć zajęcia jakimś mocniejszym akcentem. Idziemy na przełaj, zaspy nawet na nartach sięgają pasa, prowadzę na widoczne z daleka skały Pelikana. Droga zajmuje nam kilka godzin i wreszcie wychodzimy na trasę narciarską z Rozdroża pod Cichą Równią do Orla. Narciarze patrzą na nas zdumieni... Zjeżdżam do Orla i ostrym szusem hamuję przed schroniskiem. Zdejmuję plecak, karabin, maskowanie... Siadam na ławce i słucham komentarzy zdziwionych turystów siedzących na ławkach przed schroniskiem. Obok jacyś faceci w dredach grają na drumlach, hałas bardzo mi przeszkadza, przyzwyczaiłem się do ciszy. Dojeżdża reszta chłopaków, zgodnie z tradycją jako dowódca kupuję wszystkim po piwie. Mikołaj i Hopkins muszą szybko przepakować się i ruszać do Jakuszyc, żeby zdążyć na autobus. Ja z Piotrem zostajemy, czekamy na Grzegorza, który ma dojechać wieczorem. Prysznic z gorącą wodą i grochówka jest dla nas największym luksusem... Regenerujemy siły, a następnego dnia w Jakuszycach z radością witam się z żoną, która zabiera mnie do domu. Kurs dopiero się skończył, a ja już oglądam się za siebie, tęskniąc do zamarzniętych gór...

<- powrot | do góry

Copyright Ranger Survival Club design by Priamus