Ranger Servival Club Dolacz do nas Relacje z zajec Plan szkolenia Poczta polowa Podreczniki Forum GRH

SĄ TAKIE DNI, GDY NIC SIĘ NIE UDAJE...


Piątkowy wieczór - baza Ranger Survival Club tętni życiem. Trwają przygotowania logistyczne do zajęć - w jednej z sal podłoga zostaje wyłożona materacami lentex, w drugiej urządzany jest pokój odpraw, przy wejściu staje stolik podoficera dyżurnego. Nabieramy wodę do zbiorników, rozkładamy indywidualne wyposażenie, przygotowujemy broń. Kierowca na placu przed budynkiem robi szybki przegląd Honkera, przygotowując go do intensywnej eksploatacji przez najbliższe dwa dni. Na wstępnym apelu sprawdzamy obecność uczestników - ze sekcji dolnośląskiej przyjechało 7 osób, z Gliwic 8, z Rybnika - trapionego kontuzjami - tylko dwie. Do tego mamy kilka osób spoza klubu, w tym zalążek nowej sekcji terenowej z Tarnowa. Wszyscy zostają podzieleni na trzy drużyny, zostaję dowódcą drużyny składającej się z moich ludzi z sekcji dolnośląskiej. Założenie ćwiczeń jest takie, że z bazy klubu (Camp Romeo) pododdziały wychodzą lub wyjeżdżają na zadania bojowe, których cele znajdują się w Kędzierzynie i jego okolicach. Dodatkowo trzeba zapewnić ochronę campu i jego prawidłowe funkcjonowanie.

Część bytowa bazy Camp Romeo - odpoczynek przed i po wykonaniu zadania


Postawione zostają pierwsze zadania - jedna z drużyn ma zapewnić ochronę bazy, druga rusza na rozpoznanie stoczni, a ja ze swoimi ludźmi jedziemy sprawdzić podziemne instalacje przy Kanale Kędzierzyńskim. Byłem tam w 2003 r. ("Seek & destroy"), ale nie wiadomo jaki jest obecny stan tych instalacji i czy w ogóle jeszcze istnieją. Na przygotowanie do wymarszu mamy prawie godzinę, siadamy na naszych legowiskach i spokojnie szykujemy się do drogi. Zajadam z Konradem konserwową słoninę a Agnieszka wrzuca do kubka od manierki kilka tabletek napoju energetycznego. Próbuję napoju, stężenie kofeiny jest mordercze, ale przyda się to na całą noc działania. Rozkaz bojowy polecał przygotować się na 24 godziny działania, dlatego pakujemy do oporządzeń poncha i racje żywnościowe. Dodatkowo obwieszamy się odzieżą przeciwchemiczną, sprawdzam dokładnie maski przeciwgazowe moich ludzi - będą na pewno potrzebne podczas zejścia do podziemnych rur. Malujemy twarze, decyduję się pozostawić moją snajperkę i zabrać tylko MP-5. Wreszcie ostatnie podskoki i sprawdzenie czy wyposażenie nie klekocze i można zameldować gotowość do wymarszu. O umówionej godzinie ładujemy się do Honkera i wyruszamy przez miasto. Bula zjeżdża w pewnym momencie z ulicy w leśną drogę, potem kolejny raz i kolejny, za każdym razem w węższą i bardziej zarośniętą ścieżkę. Zatrzymujemy się na małej polance na której można zawrócić. Wyskakujemy w ubezpieczenie okrężne, wokół ciemność i cisza. Umawiamy się na godzinę drugą, Bula będzie czekał przy zamaskowanym pojeździe. Odchodzimy w kierunku Kanału Kędzierzyńskiego, noc jest wyjątkowo ciemna. Po koło 50 metrach zatrzymuję drużynę, siedzimy 15 minut po ciemku nasłuchując i przyzwyczajając oczy do ciemności. Kiedy zaczynam już rozróżniać kształty, daję znak do dalszego marszu. W pewnym momencie wychodzimy na przecinkę, nad którą przebiega ogromna linia wysokiego napięcia. Dalszy marsz na azymut przegradza nam leśny płot z drutu. Obchodzimy go w lewo, przedzieramy się przez jakieś poryte pagórki i uprawy leśne, wszyscy czujemy strużki potu na plecach, chociaż noc jest całkiem zimna. Po pół godzinie marszu zatrzymuję drużynę i wysyłam jako dwóch szperaczy Darka i Konrada - płot tak naprawdę coraz bardziej oddala nas od celu. Jeśli niedługo nie zakręci w prawo, trzeba będzie przejść pod nim i dalej iść ogrodzonymi uprawami. Szperacze wracają po kwadransie, meldują że przed nami szeroki rów melioracyjny a za nim piaszczysta droga idąca we właściwym kierunku. Podchodzimy ostrożnie do rowu i szukamy możliwości przejścia. Wreszcie udaje znaleźć się przewężenie, po którym można spokojnie przejść. Przeskakujemy dyskretnie drogę i zalegamy w cieniu kępy drzew po drugiej stronie. Około 15 metrów za drogą widać gładką jak lustro i czarną powierzchnię Kanału Kędzierzyńskiego. Na wprost mamy wielką łunę z zakładów azotowych i w tym kierunku musimy iść. Ruszamy rzędem po stronie drogi bliższej zaroślom, starając się nie wychodzić na jasne tło gliniastej drogi. Liczę parokroki, aby wiedzieć w którym miejscu zejść z drogi przy powrocie.

Azoty huczą jednostajnym, głośnym łomotem. Nagle przed nami z wysokiej wieży strzela w niebo ogromny płomień. Hałas jeszcze się wzmaga, huk jak z odrzutowców. Niesamowite wrażania najtrafniej komentuje Jakub jednym słowem - "Mordor". Gdzieś tutaj powinny być zabudowania "Huczącego domu" a obok nich wejście do podziemi. Teren jest totalnie zryty spychaczami, kręcimy pętle szukając obiektu i podchodzimy pod sam most i płot Azotów. Wynik rozpoznania negatywny, znajdujemy tylko ogrodzone siatką ujęcie wody. Noc jest wyjątkowo ciemna, po wejściu w gęstszy las nie widać niczego, żeby znaleźć budynek trzeba by go dotknąć. Mijają kwadranse, trzeba powoli zbierać się z powrotem, żeby zdążyć o umówionej godzinie dotrzeć do samochodu. Wracamy ostrożnie wzdłuż kanału i w pewnym momencie tuż obok nas przechodzi sporych rozmiarów dzik, prawdopodobnie wracający z wodopoju. Odchodzi spokojnie do lasu, co jest naszym sukcesem - pojedyncze dziki są wyjątkowo płochliwe. Ruszamy dalej, skręcając do płotu ponownie przebijając się przez uprawy. Przed miejscem zbiórki zatrzymujemy się nasłuchując, Darek z Agnieszką idą rozpoznać punkt zejścia. Czekamy czujnie, grenadier ma przygotowany granat oświetlający. Wreszcie dwie serie szybkich trzech błysków daje znak, że wszystko jest w porządku. Podbiegamy do samochodu i wskakujemy do środka. Zajmują miejsce jako ostatni i daję Buli znak do odjazdu. Wszyscy są wściekli i zawiedzeni, że nie zeszliśmy pod ziemię. Postanawiamy sprawdzić teren i spróbować jeszcze raz następnej nocy. W bazie okazuje się, że druga grupa jeszcze nie wróciła ze stoczni. Jest około trzeciej, kładziemy się w mundurach i butach na materace i próbujemy załapać trochę snu. Jest to o tyle trudne, ze przy stoliku dyżurnego cały czas pali się światło i regularnie nawiązywana jest łączność radiowa. Ośka - podoficer dyżurny - wywołuje patrole i posterunki ubezpieczenia bazy, kilka razy odprawia wyruszające warty. Do tego po godzinie wraca grupa ze stoczni i rozkłada się do spania, narzekając na całkowite przemoczenie ubrań i butów.

Mount up !


O szóstej nasza drużyna przejmuje służbę. Wysyłam Jakuba i Darka na patrol warty, Konrad siada przy stoliku dyżurnego. Pobudka rozlega się o siódmej, wszyscy mają trochę czasu na śniadanie i przygotowanie się do zajęć szkoleniowych. Mamy tylko jeden niezbędnik i okazuje się, że konserwowa słonina z nutellą jest nie wcale najgorsza... Zapijamy zimnym napojem energetycznym i wbijamy się w oporządzenia. W tym czasie przyjeżdża nasz instruktor, oficer z Kawalerii, weteran z Iraku. Poprowadzi nam całą część szkoleniową zajęć. Ustawiamy się na zbiórce, wykład jest bardzo pouczający, nawet najbardziej doświadczeni mogą na nim skorzystać. Później przychodzi czas na szkolenie metodą musztry bojowej po terenie jednostki - budynki, uliczki, zaułki i gruzowiska są idealnym miejscem szkolenia. Początek idzie nie najgorzej, uczymy się pokonywania przestrzeni i ubezpieczania. W naszej drużynie tylko ja byłem już na stażu walki w mieście, a dla dwóch osób to dopiero drugie i trzecie zajęcia Rangera w ogóle. Jestem zadowolony, radzą sobie całkiem nieźle. Wkrótce instruktor decyduje się urozmaicić szkolenie i wprowadzić do niego przeciwnika. Uzbraja się w AEG i ukrywa gdzieś na drodze patrolu. Wychodzimy ostrożnie między dwoma budynkami... i dostajemy ostrzał o Grzegorza, który skrył się na dachu. Trudno, pierwszy punkt karny. Kontynuujemy, podchodzimy na skraj rozległego placu, szperacz przeskakuje na drugą stronę. W pewnej chwili Agnieszka wskazuje mi instruktora schowanego za dużą topolą. "Cel, jedenasta!" krzyczę i mamy jeden punkt na plus. Idzie nam całkiem sprawnie, wykorzystujemy grenadiera z M79 do ubezpieczania najbardziej niebezpiecznych obszarów, szperacz sprawdza wszystko peryskopem zwiadowcy, reszta ubezpiecza okrężnie drużynę. Wkrótce Darek wypatruje kolejnego "bandytę" przez peryskop. Kilka chwil później Mateusz sygnalizuje mi, że zobaczył lufę, która na moment mignęła w otwartym okienku strychowym piętrowego budyneczku dokładnie na wprost. Ha ha - pora na mnie ! Ściągam z pleców snajperkę i obserwuję okienko przez celownik optyczny. Rzeczywiście, w wkrótce na parapecie pojawia się... wróbel, który z daleka w słońcu wygląda dokładnie tak, jakby ktoś wystawił czubek lufy. Cóż, lepiej 100 razy uważać na darmo niż jeden raz za mało.

Po działaniach na otwartym terenie przechodzimy do pomieszczeń. Mamy jeden budyneczek, który idealnie udaje mały domek mieszkalny - na parterze kilka zagraconych pomieszczeń, do tego spora piwnica z mnóstwem małych komórek, korytarzyków i ciasnych przejść. Na początek wchodzę ja i Konrad - w sierpniu razem byliśmy na szkoleniu ze wchodzenia do pomieszczeń prowadzonym przez instruktora z Szóstej. Po lewej otwarte drzwi do pokoju, po prawej zamknięte. Wołam jednego, kryje zamknięte drzwi. Kroimy te po lewej przytuleni do siebie, wchodzimy kołyską w dwie strony. Czysto. Teraz pora na drzwi po prawej, za nimi strome schodki do piwnicy. Darek ubezpiecza z góry, ja z Konradem schodzimy na dół, ostrożnie krojąc. Na dole rozwidlenie, dwa korytarzyki. Wołam dwóch, zabezpieczają wejście na prawo, my wchodzimy na wprost. Kolejne salki, drzwi i korytarze. Czysto. Wołam "czysto, trzech wychodzi!" i wracamy do przedsionka. Teraz to samo korytarzem po prawej. Ćwiczenia w pomieszczeniach przeciągają się, musi przećwiczyć to każdy. Instruktor dodaje ponownie AEG, ćwiczący muszą jeszcze bardziej się starać. W tym czasie biorę jeepa i jadę z Agnieszką zbadać sprawę podziemnych rur na Azotach. Tłuczemy się po lesie i wreszcie znajdujemy Huczący Dom. Stoi na skarpie, około 100 metrów od kanału - przechodziliśmy wczoraj naprawdę blisko. Niestety, wejście do podziemi jest całkowicie zasypane gruzem - po prostu przez te kilka lat wrzucano do niego śmieci i gruz. Mam jeszcze nadzieję na odnalezienie studzienek, ale po półgodzinie przedzierania się przez chaszcze rezygnujemy. Podziemi na tych zajęciach nie będzie. Wracamy do bazy akurat na początek zajęć teoretycznych. Do znudzenia powtarzamy terenoznawstwo, łączność, identyfikację techniki wojskowej. Widzę, że część uczestników lekko przysypia, ale Grzegorz prowadzi zajęcia bardzo interesująco. Nie ma za dużo informacji, akcentuje głównie praktyczne umiejętności.

Odprawa przed nocną akcją w mieście


Po zajęciach godzina na kolację i przygotowanie do nocnych działań. Dawka tabletek energy drinka rozpuszczonych w kubku przez Agnieszkę jest końska (w sumie nic dziwnego...) i daje sporego kopa. Mam nadzieję że wystarczy do rana. Przeglądamy jeszcze raz oporządzenia, uzupełniamy wodę, poprawiamy malowanie twarzy i wchodzimy do sali odpraw. Dzisiaj wszystkie zespoły ruszają na akcję. My i Vikingi pójdziemy w najbliższe okolice dworca - my od strony opuszczonej fabryki, Vikingi od strony dawnego tartaku. Trzecia drużyna ponownie odwiedzi stocznię, uzupełniając informacje z wczorajszego rozpoznania. Około drugiej w nocy nastąpi przegrupowanie - trzecia drużyna pójdzie na dworzec, my na port rzeczny, a Vikingi przejmą ochronę bazy.

Przed wyruszeniem na akcję w mieście


Jedziemy jako pierwsi, Bula podwiezie nas Honkerem na skraj osiedla. Na miejscu zrzutu jest trochę za jasno, latarnie dokładnie oświetlają pobliskie skrzyżowanie. Wysypujemy się bardzo szybko, prosto z wozu w jakiś głęboki rów pełen chwastów i jeżyn i brniemy dalej wzdłuż jakiejś rzeczki czy rowu melioracyjnego. Około 50 metrów dalej wychodzimy na ścieżkę i zagłębiamy się pomiędzy drzewa. Skraj osiedla jest około 10 metrów od nas, psy szczekają jak wściekłe. Jest bardzo wcześnie, ledwo co minęła siódma wieczorem i obawiam się napotkania ludzi. Rzeczywiście, wkrótce pojawia się jakiś pieszy, a niedługo po nim - rowerzysta. Wychodzimy z lasku na polanę. Po drugiej stronie rzeczki - to chyba jednak Kłodnica - jest obwodnica Kędzierzyna a za nią wielki supermarket, oświetlony jak choinka. Ten kawałek musimy przepełzać, i to na tyle szybko, żeby nie wlazł na nas żaden wieczorny spacerowicz. Biegniemy chyłkiem pojedynczo, zgięci w pół, chroniąc się cieniu niewielkiego nasypu po prawej stronie i zapadamy w kępę młodych brzóz po lewej. Teraz przed światłem z supermarketu chroni nas pas zarośli, ale z kolei po lewej zaczynają się ogródki działkowe, gdzie w kilku domkach pali się światło. Ostrożnie docieramy do kładki przez Kłodnicę i tutaj zalegamy. Ruch na kładce jest niemożliwy - bez przerwy wte i wewte przełażą jacyś ludzie. W końcu decyduję się podejść razem z Darkiem, przeskakujemy w cień malutkiego dębu. Widzę co to za miejsce i robi mi się zimno. Wykoszona trawa, latarnie sodowe, żadnej osłony i ruch na obwodnicy. Do tego co chwila ktoś przechodzi albo co gorsza przejeżdża kładką na rowerze. Nasza grupa ma przeskoczyć przez kładkę, skręcić w lewo i przeniknąć koło 10 metrów po trawniku wzdłuż obwodnicy pod wiadukt a potem po drugiej stronie wiaduktu przekroczyć obwodnicę i wejść na teren zakładów. Dupa zbita.

Kiedy tak siedzę i medytuję dociera do mnie Zitar - Vikingi nas dogoniły, teraz dwie grupy cisną się razem. W końcu podejmuję decyzję - przechodzimy w działania "agenturalne". Wracam do swojej drużyny i polecam zetrzeć farby z twarzy, pochować broń i oporządzenie pod kurtkami. Przejdziemy otwarty teren na bezczelnego, jako cywile - wędkarze, działkowcy czy kto tam jeszcze. Zitar ma bliżej i decyduje się na skok na bojowo - przez kładkę do krzaczków a potem przez drogę w zarośla na terenie po tartaku. Vikingi ruszają jako pierwsi, my szykujemy się do drogi. Agnieszka i Damian rozpuszczają swoje włosy (przynajmniej oni nie wyglądają na pierwszy rzut oka na żołnierzy), przekładamy kurtki na lewą stronę. Odkręcam tłumik od MP-5, składam kolbę i chowam ą pod bluzą. Błogosławię swoją mądrość, że nie zabrałem snajperki. Oglądam swoich ludzi i chce mi się śmiać - przez te pochowane oporządzenia wyglądamy jak wycieczka klubu grubasów. Darek owija najdłuższe Beryle w swój goretex, sam zostaje w czarnym polarze i teraz wygląda zupełnie jak wędkarz. Kątem oka widzę, że Vikingi przebiegają kładkę parami. Plan mamy taki, że przechodzimy dwójkami spokojnie ale szybko, w miarę możliwości w czasie gdy nikt nie jedzie ani nie idzie. Reszta grupy ma ubezpieczać ze swojego miejsca. Może się udać, jeśli nikt nie będzie nam się przyglądał. Pierwszy rusza Darek, ma stanąć na ostatnim punkcie przed skokiem. Nagle pojawiają się światła samochodu, słychać podniesione głosy. Darek wraca spokojnie, szybkim krokiem, pogwizduje, przechodząc obok nas rzuca cicho - "spierdalamy" . Nie ma czasu na zastanawianie się, wyskakujemy z ukrycia i biegiem rzucamy się drogą z której przyszliśmy. Za działkami zwalniamy, ciągle jesteśmy ucharakteryzowani w miarę cywilnie. Z ulgą dopadamy skraju lasu i zalegamy pod wielkim dębem. Przygotowujemy broń i nasłuchujemy. Darek relacjonuje co się stało - ostatnia dwójka Vikingów została zauważona przez przechodnia, który opowiadał dwóm innym osobom z samochodu o tym, ze widział jakichś żołnierzy na moście. Gdy wyciągnął telefon komórkowy i zaczął gdzieś dzwonić, Darek podjął decyzję o wycofaniu. Kurwa kurwa kurwa! Wydaje się, że i drugie zadanie mamy z głowy, przeprawa przez kładkę jest spalona. Vikingi mogą jeszcze odskoczyć w chaszcze przy tartaku i odejść inną drogą, my nie mamy co się pchać do kładki. Podjęcie z punktu LZ mamy wyznaczone o drugiej a tu jest ledwie dziesiąta...

Zalegamy w lesie i czekamy, niepokojeni przez trzaski i szurania. Zrywa się dokuczliwy zimny wiatr, lecz pomimo tego śpimy na zmianę leżąc na dębowych liściach. O drugiej podjeżdża Honker, wysiada zespół Bravo i rusza w stronę dworca. My wskakujemy do środka i jedziemy przez skraj Koźla za Kanał Gliwicki. Desantujemy się na skraju lasu, godzina powrotu to 6 rano. Z najwyższym trudem przedzieramy się rzez las, gęste jeżyny sięgają ramion, kilka razy przejeżdżają mi po twarzy. Później okaże się, że prawie wszyscy mamy nogi podrapane do krwi. Musimy podejść przez nadrzeczne nieużytki w stronę jasno oświetlonego portu. Po kilkuset metrach pierwsze i bardzo niemiłe zaskoczenie - nieużytki są zaorane i nawożone. Smród aż dusi - na polach rozsypano kurzy nawóz. Przechodzimy od miedzy do miedzy luźnym diamentem, sucha ziemia pyli i po pół godzinie mamy kurze gówno dosłownie wszędzie - w nosie, w ustach, we włosach i uszach. Wychodzimy na pierwszy basen portowy - jest wyjątkowo jasno oświetlony, w dodatku jedna z lamp ustawiona jest w ten sposób, że świeci poziomo i oświetla właśnie ten brzeg, na którym stoimy. Przemykamy się chyłkiem kryjąc się w tle wału, ale tak naprawdę jakikolwiek kontakt oznacza dekonspirację. W pewnym momencie widzę dwa zielone światełka około dwóch metrów nad ziemią. Wyglądają zupełnie jak oczy, zatrzymuję grupę i podchodzę bliżej, żeby sprawdzić to, czego tak naprawdę jestem pewny - to chemiczne świetliki na szczytach dwóch wędek. Obok stoi zaparkowany samochód, a w środku wędkarz. Za tym pierwszym wędkarzem majaczy następne auto, dalej kolejne. Nie ma szans na podejście brzegiem a na obejście polami nie ma czasu. Wracamy do pierwszego basenu portowego, sprawdzimy przynamniej jego. Gdy wychodzimy dokładnie na wprost basenu, jeden ze słupków nagle się porusza i zapala latarkę. Kolejny wędkarz z uwagą obserwuje nasz brzeg. Padamy na ziemię, Darek wyciąga peryskop i podaje mi, a ja w ostatniej chwili powstrzymuję się przed jego wystawieniem - świecący prosto na nas reflektor z nabrzeża na pewno dałby odblask w optyce. Wreszcie wędkarz odchodzi do zaparkowanego dalej samochodu, możemy wreszcie przeskoczyć dalej w kierunku elewatorów. Elewatory są puste i ciemne, wokół nich kręci się ochrona. Pora wracać na LZ, idziemy ostrożnie drogami, znowu przez smród nawozu. Wreszcie wchodzimy do lasu i kładziemy się w obronie okrężnej tuż przy LZ. Sprawdzam czy wszyscy są na miejscu, wyznaczam wartowników i na moment zamykam oczy... Ktoś budzi mnie szarpiąc, Honker już jedzie. Błyskam malutką diodą, Bula podjeżdża i zatrzymuje samochód, wskakujemy do środka, zarządzam odliczanie i sprawdzenie ekwipunku. Wszystko jest w porządku, jedziemy przez puste miasto, w ustach mam metaliczny smak przerwanego snu.
W bazie jakoś odechciewa nam się spać, ktoś je, ktoś rozmawia. Wyciągam malutką piersiówkę z żurawinówką, wypijamy z Konradem po łyku na zakwasy. Zasypiamy tak jak staliśmy, z oporządzeniem pod głową i rękami na broni.
Pobudka podrywa nas dwie godziny później. Pora na podsumowanie szkolenia, końcowy apel i pamiątkowe zdjęcie. Pakujemy sprzęt, sprzątamy sale klubu i żegnamy się ze wszystkimi - spotkamy się już za niecały miesiąc w Prudniku...

<- powrot | do góry

Copyright Ranger Survival Club design by Priamus